czwartek, 24 maja 2012

Urodziny


Jakoś tak się dzieje, że nagle urodziny własnego dziecka stają się ważniejsze od urodzin własnych. Własne urodziny przestają zupełnie być fajne, no może trochę dają się nadal lubić ze względu na stertę książek, które dostaję w prezencie, ale straciły swą doniosłość ewidentnie. Poczucie autentycznego, osobistego święta przeniosło się na dzień urodzin dzieci. Dziwne. Ciekawe, czy inne mamy też tak mają…

A moja córeczka skończyła 5 maja roczek!

czwartek, 26 kwietnia 2012

Frustracja.

Sfrustrowana koleżanka F ma dość (tu tu tu). Ma dość własnego i innych matkoblogowania. Ma dość matkotematów, ma dość matki i w ogóle i w szczególe. Moim skromnym zdaniem, osiąga tym samym szczyt szczytów matczynej frustracji. Bo czy emocjonalny wymiot na samą myśl o biadoleniu na temat ciężkiego życia w okowach macierzyństwa oznacza, że nagle jest lepiej, czy że jest już tak źle, że nawet w biadoleniu nie ma pocieszenia?
Tak się zastanawiam nad tym na własny użytek, bo skoro sama wyplułam z siebie te zapiski pod koniec urlopu macierzyńskiego w celach ewidentnie terapeutycznych oraz żeby szerzyć (przynajmniej wśród rodziny, tj. własnej siostry) wiedzę na temat tychże bolesnych okowów, to chyba w poczuciu, iż ma to jakiś prywatny i ogólny sens. Wydaje mi się, że nie będę miała ochoty robić tego dalej, albo wtedy kiedy uwolnię umysł od kwestii własnego macierzyństwa (czyli nigdy?), albo wtedy, gdy zacznę osiągać cel odwrotny do celu terapeutycznego (czyli będzie już naprawdę tak źle, że własne biadolenie będzie przyprawiać mnie o gorszy rozstrój…). 
Obie opcje wydają się jakoś nie do końca prawdopodobne, może więc frustracja osiąga szczyt szczytów szczytów i … mija? Następuje oswojenie, przyzwyczajenie, pogodzenie, mija szok, mija to poczucie czarnej dupy macierzyństwa, o której koleżanka F tak długo i namiętnie, tak zręcznie nam pisze? Czy frustracja Frustratce minęła, czy frustracja ją pokonała? 

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Grypa

Mamy na głowie dwie grypy, dwa maluchy i dwie grypy maluchów. Może kiedyś chorowanie było nawet przyjemne, jak ktoś przynosił herbatę z cytryną i wreszcie można było bezkarnie zostać cały dzień w łóżku, ale teraz chorowanie jest koszmarem. No bo przecież jest tak: gorączka, dreszcze, osłabienie, zawroty i potworny ból głowy, ból mięśni, kości, stawów, mdłości i jeszcze ból całej reszty, marzenie, żeby zwinąć się gdzieś pod łóżkiem w kłębek i nie ruszać się, nie otwierać oczu, nie oddychać, i co? I nic. Zasuwasz jak zwykle.
Pewnie chorować na zmianę byłoby łatwiej, ale u nas akurat zmiany wyszły tak, że najpierw my we dwójkę, a po kilku dniach dwójka dzieci. Na całe szczęście maluchom pod opieką zombie nic się nie stało, poza oczywiście faktem, iż zaraziły się biedactwa najgorszym świństwem, jakie kiedykolwiek się do nas przypięło… No i teraz męczymy się tym, że męczą się one i to chyba jeszcze gorsze, niż własna chorobowa udręka.

czwartek, 29 marca 2012

Smutna prawda.

Smutna prawda z dziedziny prozy życia jest taka – żeby ugotować po pracy sensowny obiad (nie żaden eko-eko-delikates, przynajmniej jednak bez tłuszczy trans), dzieciaki najlepiej posadzić przed telewizorem i to w dodatku z czymś do ciumkania. Mini-mini plus chipsy jabłkowe, krecik plus flipsy, shrek plus suche wafle, coś w tym stylu. Następuje godzina względnego spokoju, w czasie której można przewalać surowe mięso, babrać się w marynatach, obierać w rękawiczkach buraki lub mieszać ten, czy inny bulgot co 3 minuty. Nie umiem robić tego wszystkiego z Hanką i jej ledwo nabytą umiejętnością utrzymywania pozycji pionowej, wiszącą na mojej kiecce i balansującą raz w jedną, raz w drugą stronę i Jankiem szturchającym ją w tym samym czasie przyniesionym z podwórka kijem-karabinem. Przy dźwiękach rozkosznych wrzasków wydobywających się z ich małych gardełek.

I jak to pogodzić z jak najszczerszą chęcią zapewnienia im harmonijnego, niczym niezakłóconego, zdrowego rozwoju? Bez wpływu ograniczających ich potencjał czynników, bez łamania raz postawionych granic, w poszanowaniu rozsądnych zasad? Nijak.

Jak zwykle wyobrażenie tego co słuszne i właściwe, a codzienna życiowa praktyka nieco się rozmijają. Smutne, smutne.

(Jest jeszcze jedno ewentualne wytłumaczenie, ale pozwolę sobie nie pójść tą drogą: zła organizacja => ZŁA MATKA! ZŁA MATKA!)

piątek, 23 marca 2012

Słodkich snów! (Że co?!)

Przesadziłam ostatnio. Wcale nie śpią. Może i rosną, może i się śmieją, ale NIE ŚPIĄ. Na usta ciśnie mi się dramatyczne pytanie: „Dlaczego??? Dlaczego nie śpią???” O co chodzi z dzieciakami i snem? Znam wszelkie teoretyczne wyjaśnienia tej kwestii, niektóre dzieci tak mają i koniec, ale po ludzku i naiwnie się pytam: „dlaczego, dlaczego, do jasnej cholery?” 

Kiedyś w przyszłości może nawet niespecjalnie będziemy pamiętać te lata nocnych męczarni, ale w tym momencie to urasta do problemu nr 1. Jak funkcjonować, działać, myśleć, być twórczym, lub być cierpliwym i łagodnym jak baranek względem buntu trzylatka na przykład, skoro się spało w nocy trzy razy po godzinie? I tak przez pół roku? Czasem tylko udaje się odpocząć za wszystkie czasy, zupełnie niespodziewanie i wyjątkowo śpiąc nagle 4 godziny b e z  p r z e r w y, gdy łaskawie mali mordercy akurat tak zechcą… No, można zwariować. Więc już nie pamiętam, jak to jest: kładę się wieczorem do łóżka, hop – zasypiam, i uwaga, uwaga, hop – budzę się n a s t ę p n e g o dnia rano! Czy kiedyś jeszcze zaznam tego szczęścia? 

Dzieci wywracają człowiekowi świat do góry nogami. Najprostsze pod słońcem rzeczy stają się trudne i nieosiągalne, w tym samym czasie najtrudniejsze, bolesne życiowe sprawy łatwiej dzięki nim znieść…

czwartek, 22 marca 2012

Just life.

Zupełnie się ostatnio zatopiłam w codzienności. Nie ma nic oprócz przynieś, podaj, pozamiataj, ubierz, rozbierz, nakarm, przetrwaj, byle do wieczora i wreszcie, ach wreszcie spać. Żadnych głębszych przemyśleń, refleksji, rozterek. Just life.

Ale może to i dobrze? Niby czegoś człowiekowi brakuje w tej monotonii i rutynie, lecz z drugiej strony świadczy ona o tym, że nic się szczególnego nie dzieje. Brak wiadomości to dobra wiadomość – zaczynam to rozumieć. Dzieci sobie są, rosną, jedzą, śpią, bawią się i śmieją, my sobie jesteśmy.

Po prostu życie.

środa, 7 marca 2012

I nie ma odwrotu...

Wiem, jak to zabrzmi, ale w posiadaniu dzieci czasami przeraża mnie myśl, że „to już na zawsze”. Na zawsze odpowiedzialność, opieka, ciągły lęk o ich zdrowie i bezpieczeństwo. Na zawsze wielki wysiłek zapewnienia im wszelkich warunków niezbędnych do jak najlepszego życia. Po trzech latach jestem tym trochę zmęczona i przerażona, więc co będzie dalej? Oczywiście oglądanie jak się rozwijają to morze radości, a ciekawość jakimi będą ludźmi daje świetną perspektywę na przyszłość, ale jednak… Czy to się właśnie nazywa dorosłość?

poniedziałek, 5 marca 2012

Mama!

Czasami w różnych spotykających mnie sytuacjach życiowych moja mama mówiła: „Kochanie, w tym ci nie pomogę, ale zobaczysz, przydam się, jak będziesz mieć dzieci”. Przyjmowałam tą deklarację do wiadomości niejako mimochodem, nie przykładając do niej zbyt wielkiej wagi. 
No ale wtedy nie znałam jej  p r a w d z i w e g o  znaczenia. Teraz już znam. I nie wiem, co ja bym bez tej pomocy zrobiła… 

Jest taki moment po powrocie ze szpitala z maleńkim dzieckiem, że tylko i wyłącznie twoja własna mama zapewni ci godzinę spokoju, rzeczywiście spokoju, kiedy to ona zajmuje się maleństwem. Nikomu nie ufasz tak bardzo, oczywiście tacie szkraba, ale w tych pierwszych chwilach, całkowicie pochłonięty sprawami organizacyjno - logistycznymi, czasem po prostu trochę się boi rozbierać, ubierać, przewijać trzykilogramowe stworzonko, mniej więcej wielkości jego dłoni. Więc MAMA. 

To tak wiele znaczy. Systematyczne i niezależne od wszelkich własnych spraw i kłopotów zabranie dziecka na spacer – dwa-trzy razy w tygodniu dwie godziny na ogarnięcie domowego chaosu, zebranie myśli, nieoczekiwanie pół wolnej niedzieli, odwiedziny u rodziców i chwila na odespanie, we własnym dawnym dziewczyńskim łóżku w dodatku… A powrót do pracy po pierwszym urlopie macierzyńskim? Nie wiem, czy kiedykolwiek bym się na to zdobyła, gdyby półroczny Janek nie został z mamą przez pierwsze długie miesiące, zanim wreszcie odważyłam się pomyśleć o niani. To wszystko ma wymiar szalenie praktyczny, ale przede wszystkim nic nie może się równać z uczuciem ulgi, kiedy ktoś zajmuje się twoim dzieckiem, a ty nie masz najmniejszej wątpliwości, że jest równie bezpieczne jak z tobą. 

To najważniejsza, najwspanialsza z możliwych form opieki i wsparcia, jakiejkolwiek doświadczyłam – te chwile, gdy moje dzieci, szczęśliwe i bezpieczne, zostają z moimi rodzicami, a ja sama. Nagle znów jestem tylko j a. Chyba jedyny moment w moim obecnym życiu, kiedy mogę być przede wszystkim sobą, niekoniecznie na pierwszym miejscu mamą i jeszcze raz mamą.

Dziękuję Ci, mamuś, za to i za wszystko! Kocham Cię bardzo!

wtorek, 21 lutego 2012

Jak zbilansować domowy budżet?

Rozmawiamy z M. przy stole na co starczy nam pieniędzy do końca miesiąca.
- O czym rozmawiacie? – pyta Janek jak zwykle, kiedy nie za bardzo nadąża.
Tu zaczynamy typowe tłumaczenia na temat pojęcia i wartości waluty, wyjaśniamy, że wszystko kosztuje, płaci się za to tak zwanymi pieniędzmi, które zarabiamy w pracy i dlatego właśnie musimy do niej codziennie chodzić, i że w tym miesiącu zostało nam tych pieniędzy mało, więc musimy trochę oszczędzać, nie marnować różnych rzeczy (jedzonka!) i być może nie kupimy wszystkiego, co byśmy chcieli.
- Musicie po prostu więcej brać. – radzi Janek spokojnie, nie przerywając konsumpcji obiadu. Nie zdradza bynajmniej żadnych oznak, aby nasze próby nadania odpowiedniej powagi sprawie wywarły na nim jakiekolwiek wrażenie.
- Yyyy… skąd, syneczku mamy brać? – patrzymy po sobie prawdziwie skonsternowani i baaardzo zaciekawieni.
- No z pracy.
No tak, jasne.

piątek, 17 lutego 2012

Ścieżka zdrowia

Nikt nie da Ci bardziej w kość niż Twoje własne dziecko. To pewne.

Wesoło jest wyczerpanym paść do łóżka o 23.30 po to, aby po 10 minutach wstać do właśnie obudzonego bobasa, który z radosnym uśmiechem na powitanie nowego dnia, gramoli się z łóżeczka chcąc ruszyć do boju, czyli przed siebie. Spędzić z nim miło czas na wspólnych zabawach do 3.30, paść przed 4 ponownie do łóżka, znów wstać o 5.00, aby bobasa nakarmić, bo jednak głodny, a potem uciąć sobie razem słodkie dwie godziny drzemki i wreszcie po 7.00 wyjść z domu do pracy, oczywiście po wcześniejszym ubraniu, nakarmieniu, podaniu leków, zrobieniu inhalacji, wstępnym przygotowaniu obiadków i co tam jeszcze. Wszystko jak w totalnej malignie.

Albo taki syneczek. O 2.30 krzyczy ze swojego pokoju „mamuuuusiuuu, tatuuusiuuuuu!!!”. Tym razem leci mamusia. Nie otwierając oczu, bo się nie da, padam do łóżka syneczka, przytulam:
-  Cichutko, kochanie, śpimy dalej…
- Ale ja jestem głodny! – pada wyjątkowo przytomna odpowiedź.
- Zjemy rano śniadanko, dobrze skarbie? A teraz śpij. – jeszcze próbuję, ale już wiem, że się może nie udać.
- Chcę bananka. – tak, tak, to jest ten ton, z którym się nie da dyskutować. 
Udaje mi się jakoś podnieść, lecę do kuchni, obieram, kroję, miseczka, widelczyk, zaczynam widzieć na jedno oko. Młody szczęśliwy, ciamka sobie tego banana, ciamka. W końcu uśmiechnięty układa się z powrotem do snu. Od jakiegoś czasu leżę znów obok, prawie zasypiam, jest ciepło i miło. Nagle czuję, że syneczek cały nieruchomieje, zastyga, otwiera oczy, podnosi głowę. „O nieee…” – myślę i  wiem, że coś się jeszcze szykuje.
- Zęby!!! – krzyczy Janek – trzeba umyć zęby!!!
- Rano umyjemy kochanie, dobrze? – wiem, wiem, że tak nie powinnam, zawsze powtarzamy jak mantrę, że trzeba myć ząbki po jedzeniu, posuwając się w dodatku do gróźb, że jak nie, to wypadną, ale jest trzecia w nocy, a myśl o obudzeniu się do końca w zimnej, neonowo rozświetlonej łazience po prostu mnie osłabia.
- Rano?!? Rano już będą wypadłe do łóżka!!!
I bądź tu, kobieto, konsekwentna, ehhh…

czwartek, 9 lutego 2012

Królowa zabawy i król

Czy trzeba mieć specjalne predyspozycje, żeby umieć bawić się z dziećmi? Specjalne zdolności, specjalne chęci? 

Zastanawiam się nad tym za każdym razem, gdy synek namawia mnie, żebym strzelała, walczyła, ścigała się samochodami, żeby „konik mówił”, żeby plastelinę, żeby klocki, żeby „gle”, itd., itp. Czy to tylko kwestia zmęczenia, zabiegania, tego, że obiad, że pranie, że odkurzyć, że Hankę przewinąć, Hankę nakarmić, czy może jednak coś więcej? Bo zabawa z trzylatkiem to dla mnie na co dzień olbrzymi wysiłek. To prawdziwa mordęga, mogę nawet powiedzieć. Konieczność ogarnięcia po pracy wszystkich niezbędnych do wykonania zadań prawie zupełnie wyklucza możliwość znalezienia chwili na spokojną zabawę, na czas poświęcony tylko i wyłącznie dzieciakowi. A dzieciak nie odpuszcza. Domagając się uwagi, lata w kółko, plącze pod nogami, wydaje rycerskie okrzyki bojowe, ryczy jak dinozaur, tratuje raczkującą siostrę, drze się w końcu jak opętany, marudzi i zaczyna płakać. Pomiędzy garami, zlewem, karmieniem niemowlaka zaczynam więc mówić tym koniem, puszczać samochody i to naprawdę, no naprawdę jest straszna harówka. Z pracy wraca M., następuje natychmiastowy podział dzieciaków, obowiązków i zadań, ale nie zmienia to faktu, że zabawa z trzylatkiem to nadal raczej ciężka orka, niż chwila relaksu z małym milusińskim.

Więc zastanawiam się czasem, czy coś jest z nami nie tak? Czy nie umiemy się bawić z dzieckiem, nie sprawia nam to frajdy? Czy może ciężko pracujący, niewyspani, zaharowani rodzice po prostu nie są w stanie nagle się wyłączyć, odciąć od rzeczywistości i wrócić do pięknej krainy słodkiego dzieciństwa? A może są tacy, którzy są w stanie, ale my się do nich, niestety, nie zaliczamy?

czwartek, 2 lutego 2012

Jednak dyscyplina?

No i tak się zastanawiam… Nie chcę, żeby mój syn „chodził jak w zegarku”, chcę, żeby umiał mi się przeciwstawić, żeby miał swoje zdanie i zawsze go bronił. Ale jednocześnie musi nauczyć się sztuki kompromisu, musi umieć uznawać czyjeś prawa i czyjeś racje. Nie chodzi o to, żeby było tak jak ja mówię, tylko dlatego, że jestem rodzicem, posłuszeństwo dla posłuszeństwa, dyscyplina dla dyscypliny, ale też nie mogę mu dawać złudzenia, że coś mu się udało osiągnąć, skoro przecież mu ustępuję jako mojemu dziecku i tym samym mu ułatwiam. W warunkach zewnętrznych tak nie będzie, wobec czego raczej nauczę go, że skoro łatwo czegoś nie osiągnął, to trzeba się obrazić i odejść, a nie zawalczyć, pokombinować inaczej, spróbować zaatakować problem od innej strony... Czyli jednak treningowo i dyscyplina, i stawianie wymagań, i wymuszanie naszych, rodziców decyzji w jakimś stopniu musi być. A tego nie lubię. Eh, jak znaleźć złoty środek? Jak to wyważyć?

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Z serii porażek pedagogicznych...

„Wyłączmy te głupoty!!!” – bardzo niegrzecznie krzyczy Janek i ma na myśli tefauenowską dyskusję (nie?)-mądrych głów, której próbuję słuchać, działając na polu kuchenno-obiadowym. „A co byś chciał, syneczku?” – jestem trochę rozbawiona tymi głupotami, przyznaję. „Bajki!!!” – pada wojownicza odpowiedź. No tak, oczywiście. W tym miejscu (muszę się przyznać, chociaż płonę ze wstydu) co robi odpowiedzialna mamusia? Tak, tak, włącza bajki. Yyyyyy…. A synek uśmiechnięty i zadowolony. Wiem, wiem, wiem, to błąd, to straszny, strrraszny błąd…

Dlaczego tak trudno jest mi odmówić, kiedy zdeterminowany trzylatek, znany również jako El Comandante, wkracza do kuchni i zdecydowanym głosem – żąda? Trochę mnie bawi, jest wtedy taki zabawny, taki mały, a taki pewny siebie, trochę lubię spełniać jego życzenia, lubię, jak jest szczęśliwy,  trochę po prostu ulegam silnej (oj, silnej) perswazji… No naprawdę, nie do wiary. Wiem, że się doigram. On będzie niedługo cwanym dziesięciolatkiem, a ja miotającą się , sterroryzowaną, słabą i głupią, zmanipulowaną matką-niedorajdą… Porażka, no porażka.

Jestem za miękka, jestem zbyt pobłażliwa i wiem doskonale, że jestem. Naprawdę nie potrafię huknąć, e tam, huknąć, nie potrafię nawet znieść, kiedy mały płacze, mimo, że wiem, że płacze z premedytacją i aby ten płacz zatrzymać - ulegam. Nie zawsze, ale często.

Jednocześnie zastanawiam się – a może ja po prostu idę na łatwiznę? Może najzwyczajniej w świecie prościej jest mi zrobić to co dziecko chce tu i teraz, natychmiast i mieć spokój, niż podjąć wyzwanie i trud konsekwentnego odmawiania i narzucania mu swojej woli - oczywiście wtedy, kiedy jest to uzasadnione? Hmm, muszę o tym pomyśleć…

piątek, 27 stycznia 2012

Lovesong

Czasami wydaje mi się, że tylko bawimy się w dom.

Szara codzienna rzeczywistość przefiltrowana przez różowe okulary mojego ukochanego M. nie ma szans, żeby mnie dopaść, osaczyć i sponiewierać. Każdy napad paniki i fala mniej lub bardziej egzystencjalnej depresji natychmiast zostają wykryte i namierzone przez jego czujny radar, a następnie celnie rozstrzelane wniwecz serią zawsze skutecznych środków z arsenału znanego pod nazwą poczucie humoru. Każdą tykającą bombę mojego złego samopoczucia, złości, moich lęków i strachów jest w stanie szybko rozbroić kpiarsko-szelmowsko-niepoprawnym sprowadzeniem ich do absurdu. Czasami mnie to wkurza, ale koniec końców robi to z takim wdziękiem, że zawsze się poddaję i oczywiście wychodzi mi to na zdrowie. A kiedy mówi, że wszystko będzie dobrze, to ja mu wierzę. I nawet gdy głupi głos w głowie czasami próbuje wmówić mi inaczej, trzymając go za rękę mogę stawić czoła wszystkiemu.

czwartek, 26 stycznia 2012

Dwa tygodnie

Dwa tygodnie. Ile może się zmienić przez dwa tygodnie? Czasami miesiącami, a nawet latami utrzymuje się jakieś status quo, czasami w krótkie dwa tygodnie nasze życie zmienia się całkowicie.

Przez 14 dni można przejść proces zmian, o których nawet myśl na samym początku tej drogi jest nie do przeżycia, nie do zniesienia. A jednak życie biegnie i czasem jest tak, że nie mając żadnego innego wyjścia, możemy tylko przyjąć do wiadomości, że wszystko się zmieniło i odtąd będzie już zawsze inaczej. Będzie źle, będzie dobrze, ale nigdy tak jak wcześniej.

Dwa tygodnie.

wtorek, 24 stycznia 2012

...

A myślałam, że już coś wiem. Że coś przeżyłam, mam jakieś doświadczenia, że nawet mogę się tym podzielić. I słyszę nieprzyjemny chichot losu, to ze mnie się śmieje.

Jak to jest dowiedzieć się, że twoje dziecko nie przeżyje? Jak to jest rodzić je czternaście godzin w męczarniach, wiedząc, że jest martwe? Jak to jest mieć w piersiach mleko dla maleństwa, którego już nie ma?
Zastanawiałaś się nad tym kiedyś, sfrustrowana matko wykańczających cię, absorbujących, wiecznie coś chcących małych urwisów?

Nie wierzę, żeby dla którejkolwiek z nas macierzyństwo było proste i łatwe. Jest trudne jak cholera. Dla niektórych jednak, macierzyństwo staje się największą próbą cierpienia.

Pamiętaj o tym, sfrustrowana, zmęczona mamo nieznośnego urwisa. Pamiętaj o tym zawsze, agamama.

czwartek, 12 stycznia 2012

...

Macierzyństwo zmienia nas na zawsze.

Dar
Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kaprifolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.
Czesław Miłosz

Nadejdzie kiedyś taki dzień, H.

wtorek, 10 stycznia 2012

Zła matka

Bardzo mnie poruszyły słowa Ayelet Waldman, autorki książki „Zła matka”: „Kiedy odkryłam, jak bardzo zadręczam się tym, jak być równocześnie zaangażowana i w macierzyństwo, i w robienie kariery - wiedziałam, że muszę wybrać. Nie rozumiałam wtedy, że życie jest na tyle długie, że mogę pobyć domową matką, a potem mogę znów być pracującą. Odchodząc z biura obrońcy z urzędu, byłam przekonana, że granice mojego świata ostatecznie zawęziły się do granic mojego domu. To był początek depresji, która zaowocowała potrzebą opisania doświadczenia macierzyństwa.”*

A ja się boję do tego tak podejść, że przecież mogę pobyć mamą w domu, a później i tak wrócić do pracy. Też mi się wydaje, że muszę wybrać i wybieram. Ale żaden wybór nie jest do końca dobry.

Po urodzeniu pierwszego dziecka i powrocie do pracy po sześciu miesiącach pobytu w domu, po kilku tygodniach euforii, że się dało, że mam dziecko i pracuję, zwątpiłam. Nagle zaczęłam mieć poważne wątpliwości, czy nie powinnam być z synkiem, zamiast tracić czas i energię na wszelkie inne życiowe sprawy, z pracą włącznie. Tak bardzo tęskniłam i rozpaczałam, że go krzywdzę, opuszczając na wiele godzin dziennie, że tylko argument, iż inaczej się nie da ze względów „ekonomicznych”, był w stanie mnie przekonać do wyjścia rano do pracy. Szukając kolejnych niań (co stanowi temat sam w sobie, o którym później), wielokrotnie byłam o mały krok od rzucenia posady w cholerę w najgorszym, a od pójścia na urlop wychowawczy najlepszym wypadku. I tak jakoś zamartwiając się bezustannie, dobrnęłam do kolejnej ciąży i długiego pobytu w domu, najpierw na zwolnieniu, później na drugim urlopie macierzyńskim. Kiedy po długich miesiącach znów wracałam do pracy, zostawiając sześciomiesięczne niemowlę w domu, a trzylatka wysyłając do przedszkola, z zaskoczeniem odkryłam, że tego chcę i potrzebuję znacznie bardziej od całego bólu rozstania i zupełnie pomimo autentycznej potrzeby materialnej…

W momencie, kiedy „granice mojego świata” po raz kolejny „zawęziły się do granic mojego domu”, a nie byłam już tak zaaferowana opieką nad niemowlęciem, jak za pierwszym razem, zastanawiając się nad tym wciąż i wciąż od nowa doszłam do wniosku, że nie mogłabym podjąć decyzji o pozostaniu w tym stanie rzeczy przez parę kolejnych lat. Bałabym się. Bałabym się, że utknę, że „stanie się” kiedyś z powrotem matką pracującą wcale nie jest takie oczywiste.

Chcę wychodzić codziennie do pracy, jednocześnie mam ogromne wyrzuty sumienia, że chcę, a kiedy już wyjdę, to tęsknię i martwię się o dzieci bez przerwy. A tak w ogóle to muszę wyjść, bo i tak na co innego nas nie stać.  To wszystko jest naprawdę skomplikowane i dokładnie z tego skomplikowania wzięła się potrzeba opisania m o j e g o doświadczenia macierzyństwa. A Twoje, kochana H., oczekiwanie na dziecko, nadało temu pisaniu ewentualnie dodatkowy sens…

*http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53662,10173372,Zagonimy_was_batem_do_domu.html?as=2&startsz=x

niedziela, 8 stycznia 2012

Prezent

"Mamuusiu, zobacz co ci kupiliśmy!!!" - krzyczy Janek z przedpokoju. Biegnę ochoczo zobaczyć, urodziny się zbliżają, pewnie synek zaraz zdradzi jakiś sekret. Uszczęśliwione dziecko pcha przed sobą z wysiłkiem kilkulitrowy baniak płynu do prania tkanin delikatnych. "Zobacz, zobacz mamusiu, będziesz sobie mogła prać!!!"
:-)

wtorek, 3 stycznia 2012

Lęk

Każdego dnia myślę o tym, co złego może przytrafić się moim dzieciom. Nie robię tego specjalnie, ale i nie mogę tego powstrzymać. To gorsze od najgorszego, gorsze od myślenia o własnej śmierci, o wszystkich najstraszniejszych rzeczach, które się przytrafiły i przytrafiają niewinnym ludziom, gorsze od myślenia o całym złu tego świata. To że im może stać się coś złego jest znacznie straszniejsze, niż to, że coś złego może stać się mi, że może się stać komukolwiek innemu. To jest egoistyczne, dzikie, niepohamowane uczucie, nad którym nie panuję.

Każdego dnia, gdy sobie o tym przypominam, choć nie chcę, mój puls przyspiesza, serce zaczyna bić szybciej, gwałtownie łapię powietrze, nieruchomieję, walczę, żeby nie myśleć, czekam aż to przejdzie. Każdego dnia na chwilę przestaję oddychać, silny, fizyczny ból ściska mi żołądek, lodowaty chłód oblewa mi kark. Zamykam oczy i zaczynam zaklinać los „proszę nie, proszę nie, proszę nie, proszę”.

Każdego dnia chwila zwierzęcej paniki i bólu na myśl o sytuacji HIPOTETYCZNEJ. 
Czy kiedy coś naprawdę złego przytrafia się dziecku można w ogóle to przeżyć? Można żyć dalej?

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Sylwester

Dlaczego ludzie fetują upływ czasu? To pytanie często pada, mnie też to zastanawia. Mamy wielką uroczystość z okazji przejścia jednego roku w drugi i jedyne co przychodzi mi do głowy jako warte tej całej przymusowej dobrej zabawy i świętowania, to nadzieja, że będzie lepiej. I może radość, że minął kolejny rok, a my go przetrwaliśmy? Radość, że minął, jeśli był zły, albo wdzięczność za to, że akurat ten okazał się dobry?

Nic tak bardzo nie uświadamia, że czas upływa, że nasze życie mija, jak to, jak z dnia na dzień na naszych oczach zmieniają się dzieci. To takie bolesne, przecież ICH życie również mija. I smutne – patrzę na Hankę próbującą raczkować i nie pamiętam, naprawdę, o zgrozo, nie pamiętam, jaki w tym samym czasie był Janek. Widzę momenty, szczegóły, niektóre zdarzenia, ale uogólniając – zupełnie nie pamiętam mojego trzyletniego synka jako niemowlaka. Wydaje mi się przecież, że każdy dzień małej Hanki zapada mi w pamięć, każdy uśmiech, grymas, nowa umiejętność i nie chcę wierzyć, że za trzy, trzy! lata tak niewiele z tego zostanie w mojej głowie. Na szczęście są zdjęcia…

A Czesław Miłosz pisał tuż po tym, jak urodził się jego synek Anthony: „Ciekaw jestem, jak to będzie dalej i kto to jest.”* To rzeczywiście fascynująca perspektywa. Staram się skupić w sylwestrową noc na przyszłości i na nadziei, że będzie dobrze. Przekuć nastrój zabawy w optymizm w myśleniu o czekających nas losach. Czas może upływa nieubłaganie, ale naprawdę nie mogę się doczekać, by poznać kim są ci Nowi Ludzie pod moim dachem…