wtorek, 21 lutego 2012

Jak zbilansować domowy budżet?

Rozmawiamy z M. przy stole na co starczy nam pieniędzy do końca miesiąca.
- O czym rozmawiacie? – pyta Janek jak zwykle, kiedy nie za bardzo nadąża.
Tu zaczynamy typowe tłumaczenia na temat pojęcia i wartości waluty, wyjaśniamy, że wszystko kosztuje, płaci się za to tak zwanymi pieniędzmi, które zarabiamy w pracy i dlatego właśnie musimy do niej codziennie chodzić, i że w tym miesiącu zostało nam tych pieniędzy mało, więc musimy trochę oszczędzać, nie marnować różnych rzeczy (jedzonka!) i być może nie kupimy wszystkiego, co byśmy chcieli.
- Musicie po prostu więcej brać. – radzi Janek spokojnie, nie przerywając konsumpcji obiadu. Nie zdradza bynajmniej żadnych oznak, aby nasze próby nadania odpowiedniej powagi sprawie wywarły na nim jakiekolwiek wrażenie.
- Yyyy… skąd, syneczku mamy brać? – patrzymy po sobie prawdziwie skonsternowani i baaardzo zaciekawieni.
- No z pracy.
No tak, jasne.

piątek, 17 lutego 2012

Ścieżka zdrowia

Nikt nie da Ci bardziej w kość niż Twoje własne dziecko. To pewne.

Wesoło jest wyczerpanym paść do łóżka o 23.30 po to, aby po 10 minutach wstać do właśnie obudzonego bobasa, który z radosnym uśmiechem na powitanie nowego dnia, gramoli się z łóżeczka chcąc ruszyć do boju, czyli przed siebie. Spędzić z nim miło czas na wspólnych zabawach do 3.30, paść przed 4 ponownie do łóżka, znów wstać o 5.00, aby bobasa nakarmić, bo jednak głodny, a potem uciąć sobie razem słodkie dwie godziny drzemki i wreszcie po 7.00 wyjść z domu do pracy, oczywiście po wcześniejszym ubraniu, nakarmieniu, podaniu leków, zrobieniu inhalacji, wstępnym przygotowaniu obiadków i co tam jeszcze. Wszystko jak w totalnej malignie.

Albo taki syneczek. O 2.30 krzyczy ze swojego pokoju „mamuuuusiuuu, tatuuusiuuuuu!!!”. Tym razem leci mamusia. Nie otwierając oczu, bo się nie da, padam do łóżka syneczka, przytulam:
-  Cichutko, kochanie, śpimy dalej…
- Ale ja jestem głodny! – pada wyjątkowo przytomna odpowiedź.
- Zjemy rano śniadanko, dobrze skarbie? A teraz śpij. – jeszcze próbuję, ale już wiem, że się może nie udać.
- Chcę bananka. – tak, tak, to jest ten ton, z którym się nie da dyskutować. 
Udaje mi się jakoś podnieść, lecę do kuchni, obieram, kroję, miseczka, widelczyk, zaczynam widzieć na jedno oko. Młody szczęśliwy, ciamka sobie tego banana, ciamka. W końcu uśmiechnięty układa się z powrotem do snu. Od jakiegoś czasu leżę znów obok, prawie zasypiam, jest ciepło i miło. Nagle czuję, że syneczek cały nieruchomieje, zastyga, otwiera oczy, podnosi głowę. „O nieee…” – myślę i  wiem, że coś się jeszcze szykuje.
- Zęby!!! – krzyczy Janek – trzeba umyć zęby!!!
- Rano umyjemy kochanie, dobrze? – wiem, wiem, że tak nie powinnam, zawsze powtarzamy jak mantrę, że trzeba myć ząbki po jedzeniu, posuwając się w dodatku do gróźb, że jak nie, to wypadną, ale jest trzecia w nocy, a myśl o obudzeniu się do końca w zimnej, neonowo rozświetlonej łazience po prostu mnie osłabia.
- Rano?!? Rano już będą wypadłe do łóżka!!!
I bądź tu, kobieto, konsekwentna, ehhh…

czwartek, 9 lutego 2012

Królowa zabawy i król

Czy trzeba mieć specjalne predyspozycje, żeby umieć bawić się z dziećmi? Specjalne zdolności, specjalne chęci? 

Zastanawiam się nad tym za każdym razem, gdy synek namawia mnie, żebym strzelała, walczyła, ścigała się samochodami, żeby „konik mówił”, żeby plastelinę, żeby klocki, żeby „gle”, itd., itp. Czy to tylko kwestia zmęczenia, zabiegania, tego, że obiad, że pranie, że odkurzyć, że Hankę przewinąć, Hankę nakarmić, czy może jednak coś więcej? Bo zabawa z trzylatkiem to dla mnie na co dzień olbrzymi wysiłek. To prawdziwa mordęga, mogę nawet powiedzieć. Konieczność ogarnięcia po pracy wszystkich niezbędnych do wykonania zadań prawie zupełnie wyklucza możliwość znalezienia chwili na spokojną zabawę, na czas poświęcony tylko i wyłącznie dzieciakowi. A dzieciak nie odpuszcza. Domagając się uwagi, lata w kółko, plącze pod nogami, wydaje rycerskie okrzyki bojowe, ryczy jak dinozaur, tratuje raczkującą siostrę, drze się w końcu jak opętany, marudzi i zaczyna płakać. Pomiędzy garami, zlewem, karmieniem niemowlaka zaczynam więc mówić tym koniem, puszczać samochody i to naprawdę, no naprawdę jest straszna harówka. Z pracy wraca M., następuje natychmiastowy podział dzieciaków, obowiązków i zadań, ale nie zmienia to faktu, że zabawa z trzylatkiem to nadal raczej ciężka orka, niż chwila relaksu z małym milusińskim.

Więc zastanawiam się czasem, czy coś jest z nami nie tak? Czy nie umiemy się bawić z dzieckiem, nie sprawia nam to frajdy? Czy może ciężko pracujący, niewyspani, zaharowani rodzice po prostu nie są w stanie nagle się wyłączyć, odciąć od rzeczywistości i wrócić do pięknej krainy słodkiego dzieciństwa? A może są tacy, którzy są w stanie, ale my się do nich, niestety, nie zaliczamy?

czwartek, 2 lutego 2012

Jednak dyscyplina?

No i tak się zastanawiam… Nie chcę, żeby mój syn „chodził jak w zegarku”, chcę, żeby umiał mi się przeciwstawić, żeby miał swoje zdanie i zawsze go bronił. Ale jednocześnie musi nauczyć się sztuki kompromisu, musi umieć uznawać czyjeś prawa i czyjeś racje. Nie chodzi o to, żeby było tak jak ja mówię, tylko dlatego, że jestem rodzicem, posłuszeństwo dla posłuszeństwa, dyscyplina dla dyscypliny, ale też nie mogę mu dawać złudzenia, że coś mu się udało osiągnąć, skoro przecież mu ustępuję jako mojemu dziecku i tym samym mu ułatwiam. W warunkach zewnętrznych tak nie będzie, wobec czego raczej nauczę go, że skoro łatwo czegoś nie osiągnął, to trzeba się obrazić i odejść, a nie zawalczyć, pokombinować inaczej, spróbować zaatakować problem od innej strony... Czyli jednak treningowo i dyscyplina, i stawianie wymagań, i wymuszanie naszych, rodziców decyzji w jakimś stopniu musi być. A tego nie lubię. Eh, jak znaleźć złoty środek? Jak to wyważyć?