piątek, 30 grudnia 2011

Decyzja

Dlaczego właściwie decydujemy się na dzieci? 

Zawsze chciałam je mieć, byłam o tym absolutnie przekonana. Ale dlaczego? Skąd to wzięłam? 

Teraz kiedy je mam, przy całej złożoności tej sytuacji, ze świadomością wszystkich małych i dużych strat, wszystkich odcieni szarości i ciemnej strony macierzyństwa, po zrobieniu uczciwego rachunku sumienia, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że tego nie żałuję. 

Ale wiem też, że żadnej, absolutnie żadnej innej życiowej decyzji nie podejmowałam w stanie tak całkowitej NIEWIEDZY, w co się pakuję. Począwszy od kupna książki, skończywszy na 30-letnim kredycie, decydując o czymkolwiek, zawsze orientuję się w okolicznościach, faktach, doświadczeniach, szukam, pytam, drążę, obserwuję. 

A tu nic. Dzieci? Tak, pewnie, czemu nie. Poproszę dwie sztuki.

Widzę to teraz wyraźnie - najpoważniejszą w skutkach życiową decyzję podejmowałam zupełnie, całkowicie W CIEMNO.

piątek, 23 grudnia 2011

Auć

Kiedy wychodziłam do pracy pierwszy raz po urlopie macierzyńskim po urodzeniu Hanki, Janka zamurowało. „Mamusiu, jak ty śliiicznie wyglądasz” – chyba nigdy wcześniej mnie tak nie zaskoczył, zwłaszcza, że jego pełen uwielbienia, maślany wzrok mógł wskazywać, że naprawdę tak uważa. Spojrzałam na siebie – wąska spódnica, kardigan, buty na małym obcasie, lekki makijaż, zupełny standard, nic szczególnego. 

Hmm, zaraz, zaraz, no tak, a jednak... Makijaż, obcasy. Ile razy były w użytku w czasie sześciu miesięcy spędzonych w domu? Raczej niewiele… 

Trzyletni mężczyzna dostrzegł różnicę. 

Spłonęłam ze wstydu i obiecałam sobie, że odtąd moja domowa wersja nie może odbiegać drastycznie od wersji wyjściowej. I to bynajmniej nie tylko dla mojej własnej przyjemności.

czwartek, 22 grudnia 2011

Najpiękniejsze chwile

Czytasz poradniki dla kobiet w ciąży i wszędzie tylko ten poród i poród. A dla mnie było jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło.

Trzęsienie ziemi, owszem, bo jest to silne przeżycie. Dla uczestników o silnych nerwach. Uzmysławia jak bardzo w dzisiejszych czasach oddaliliśmy się od natury, od pierwotnych instynktów i czystej fizjologii. Dla dziewczyny wychowanej we współczesnej cywilizacji zachodu, w mieście, o raczej teoretycznym podejściu do różnych życiowych spraw, to może być szok. Są krzyk, krew, pot i łzy. To coś zupełnie nowego. 

Nic nie zaskakuje jednak bardziej, niż siła, jaką odkrywa się w sobie i w stworzonym przez naturę procesie. Jest ciężko, ale po prostu dajesz sobie z tym radę. Jesteś w samym środku zdarzeń, ale trochę jesteś też świadkiem, świadkiem czegoś, co po prostu się dzieje.

Za pierwszym razem, nastawiona lekturą na najgorsze, po kilku godzinach intensywnych przeżyć i ciężkiej harówki poczułam ulgę, dumę i dziką radość, że mam to z głowy, że dałam radę i że najtrudniejsze mamy już za sobą. A tymczasem myliłam się bardzo, ponieważ to tygodniowy pobyt w szpitalu po porodzie okazał się najcięższym doświadczeniem, jakie przeżyłam w życiu.

Oczywiście można w dużej mierze przypisać winę za ten stan mojemu „syndromowi białego fartucha”, kompletnej, wrodzonej bezradności wobec służby zdrowia, ogromnej potrzebie intymności, a także po prostu temu, że było to moje pierwsze zetknięcie ze szpitalem w życiu. Z mojego punktu widzenia – jeśli kiedyś musiałam okazać się silna i twarda, to właśnie wtedy. Począwszy od chwili, kiedy pouczona przez oddziałową, że w nocy wzywamy pomoc w sprawach najpoważniejszych, w dwie godziny po całodniowym porodzie musiałam zwlec się z łóżka i zalewając się krwią, szukając po omacku światła, swojej torby, rzeczy dla maleństwa, po raz pierwszy w życiu przewinąć i przystawić do piersi równie wyczerpanego noworodka, kiedy z bólu nie mogłam chodzić, nie mogłam siedzieć, a położenie się razem z dzieckiem wymagało największego z możliwych wysiłku. I w chwili, kiedy następnego dnia rano położna darła się na mnie: „jak trzymasz TO dziecko!”, a ja zupełnie nie potrafiłam, znów po raz pierwszy w życiu, odpowiednio złapać golutkiego maluszka, żeby zanieść go pani położnej na wagę. I kiedy dotarło do mnie jak straszne warunki panują wokół mnie, jak brudno, duszno, śmierdząco i wstrętnie jest na oddziale, na którym przyjdzie mi spędzić ponoć najpiękniejsze chwile mojego nowego życia. Brak jakiejkolwiek pomocy, brak życzliwej osoby, brak bliskich. Brak snu i śmiertelne zmęczenie. Ból i krew. A przede wszystkim pełna koncentracja na małym chłopczyku, który, teraz to wiem, był zupełnie zdrowy i dzielny, ale wówczas jego stan budził nowy, nieznany wcześniej, paraliżujący, ciągły niepokój. Czy musieli mu koniecznie podać antybiotyk? Czy trzeba codziennie pobierać krew? Czy powinni zmienić mu wenflon, czy właśnie zostawić? Czy ja go dobrze karmię? Czy on w ogóle coś je? Czemu płacze nocami? Czy ma już kolki? Czemu tak płacze? I wreszcie – czy wyjdziemy ze szpitala? Czy wyrwiemy się w końcu z tego wrogiego otoczenia? 

I każdego dnia okazywało się, że jeszcze nie dziś, bo najpierw wyniki badań zginęły, potem znalazły się i nie były dobre, bo żółtaczka nie przechodziła, mimo że maleństwo dzień i noc leżało pod lampą. Kiedy nie śpiąc siódmą dobę, siedząc na małym krzesełku obok lampy, pilnując aby cholerne okularki ochronne nie zsunęły się z oczu, dzień po dniu dowiadywałam się, że to jeszcze nie teraz, fala rozpaczy była tak wielka, że czas się zatrzymywał i była już tylko czarna otchłań beznadziei.

Czy obiektywnie było tak źle? Okropne, obrzydliwe warunki w szpitalu, znieczulica i brak życzliwości personelu, moja słabość i ból po porodzie, tygodniowy brak snu, koszmarne współtowarzyszki na sali – to wszystko fakty, ale pewnie można zachować spokój i równowagę nawet w takich okolicznościach. Udało mi się to za drugim razem.

Za pierwszym razem jednak siła przeżyć była tak wielka, nerwy tak napięte, a emocje tak skrajne. To wydawać się może nieprawdopodobne, ale dokładnie tak się czułam. Nie wiem, czy to kwestia szalejących hormonów, czy psychicznej reakcji na to co się stało, braku możliwości odreagowania po wielkim wysiłku porodu. Wiem tylko, że ten jeden tydzień po urodzeniu pierwszego dziecka w szpitalu zapamiętam na zawsze jako prawdziwy koszmar. Po powrocie do domu musiałam to przepłakać. I musiałam płakać długo i mocno.

środa, 21 grudnia 2011

Czas

To ciekawe jak po urodzeniu dzieci zmienia się podejście do czasu. Jego marnowanie można lubić lub nie, ale ten dylemat i tak znika. Nie zmarnujesz czegoś, czego nie masz.

Aby skoordynować życie rodziny z życiem zawodowym, trzeba to zaplanować i wykonać perfekcyjnie, bez najmniejszych przystanków, pauz i przestojów. Każda czynność ma trwać dokładnie tyle ile trwa, a nawet krócej. Dla oszczędzenia zbędnych zawahań robiąc jedno, planujesz więc w myślach następne. Działasz szybko, precyzyjnie, wielofunkcyjnie, na najwyższych obrotach. Dzięki temu jest szansa, że płynnie przebiegniesz maraton, padając za metą z uczuciem, że jakoś się udało.

Ale co z chwilą zadumy przy porannej kawie, z przerzuceniem stron tygodnika w trakcie jedzenia małego deseru tuż po obiedzie, co z gapieniem się – tylko przez moment – na nowy teledysk ulubionego zespołu, co z przymierzaniem ciucha za ciuchem, aby podjąć wreszcie decyzję w czym wyjść dziś z domu, co z nagłym i niespodziewanym przytulaniem na kanapie i wymianą poglądów w trakcie wieczornych wiadomości, co z chwilą drzemki, z zamyśleniem, rozmarzeniem? No cóż, nie ma ich, nie ma. Nie zdarzają się prawie wcale. Czas jest bezcenny, czasu marnować nie można, jeśli zatrzymasz się choć na chwilę, to wywołasz lawinę, która przywali ciebie, a z Tobą resztę rodziny.

A najciekawsze, jak przestawia się sposób myślenia. Mając jednego słodkiego syneczka zdarzało mi się jeszcze skraść takie chwile, a to gdy zasnął, a to przez moment w pracy, a to po oddelegowaniu dziecięcia na kochające łono chrzestnych rodziców lub dziadków. A teraz? Choćbym chciała – nie dam rady! Stałam się wymarzonym pracownikiem, perfekcyjną panią domu – nie ma mowy o „zmarnowanej” chwili! Nie ma luzu, nie ma gapiostwa, trzeba zrobić wszystko co trzeba, nie zatrzymując się ani na moment. 

A wszystko to przede wszystkim po to, żeby wygrać choć chwilę i móc nareszcie po prostu być  m a m ą. Pobyć z dziećmi.

Ale co jeśli bez tych chwil zatrzymania nie jesteś sobą? Co jeśli czujesz, że bez chwili namysłu, bez chwili przyjemności sprawianej sobie i tylko sobie, radość życia wyparowuje?

wtorek, 20 grudnia 2011

Praca a matka-polka

„Nieee ceee, żeby poszłaś do placyyyyy… Ce być z tooobąąąą…” – płacze i jęczy Janek, wtulony w mój dekolt, uczepiony jak małpka. Więc odrywam paluszki, całuję, odstawiam, zamykam bramkę, Janek już nie może mnie dosięgnąć, kurczowo trzyma się barierki i łka, łka rozpaczliwie. Hanka jest jeszcze za mała, żeby zdawać sobie sprawę, że właśnie wychodzę, ale wiem, że kiedy wrócę, będzie cieszyć się tak mocno, że każda rączka i nóżka będzie jej latać w inną stronę, że będzie mnie próbowała (dosłownie) zjeść, a jej małym ciałkiem wstrząsać będą spazmy radości. 

A mi w pracy dobrze. Wychodzę z domu i cieszę się, że wyszłam. Przez kilka godzin moimi dziećmi zajmie się ktoś inny, więc zamykam za sobą drzwi i czuję ULGĘ. 

Ale jednak nie tylko. Przez cały ten czas czuję niepokój - co robią, co czują, czy płaczą, czy tęsknią, czy na pewno ktoś dostrzega, czego właśnie potrzebują, nie, oczywiście, że nie dostrzega, więc tak, na pewno płaczą... Przez moją głowę przebiega myśl, że takie maleństwo potrzebuje mamy non stop, że nikt nie jest dla niego wystarczająco dobry, choćby nie wiem jak dobry był, że omija mnie coś ważnego, coś pięknego, że bezpowrotnie tracę szansę przeżycia czegoś, za czym do końca moich dni będę potem tęsknić, że będę tego żałować, że popełniam błąd.

A jednak wychodzę z domu i czuję się dobrze, naprawdę dobrze. 

A potem zdaję sobie sprawę, że to czysty egoizm. J a czuję się dobrze, to dobre dla mnie, robię coś dla siebie. Więc natychmiast pojawia się wyrzut sumienia, to jakiś wbudowany imperatyw, jest mi wstyd, jest mi żal moich dzieci, że mają matkę egoistkę. 

A kiedy znów wychodzę rano z domu i znów czuję ULGĘ, że przez te kilka godzin nie będę biegać starając się ogarnąć ich potrzeby, że odpocznę od fizycznej harówki i psychicznego uziemienia, że wreszcie coś pomyślę, coś napiszę, coś poczytam, wtedy moja samoocena sięga dna. Jak to możliwe? Jak to możliwe, że męczy mnie najbardziej naturalna, najprostsza aktywność, jaką jest bycie z własnymi dziećmi? Zaczynam się zastanawiać, co jest ze mną nie tak, czy mam jakiś defekt jako kobieta? Czy jestem bezduszną kreaturą, niezdolną do bezwzględnych matczynych poświęceń? 

Zakładam więc dla swego dobra, znów postępując egoistycznie, że może inne niektóre matki też tak mają? Rozkręcam się w tym myśleniu, odważnie, ale i desperacko stawiam pytanie – a może, może WIĘKSZOŚĆ matek tak ma? Może gdyby była to prawda i gdyby można o tym zawsze i wszędzie powiedzieć głośno i bez strachu, że matka, której się właśnie zwierzasz jednak tak nie ma i że wyjdziesz na tą bezduszną kreaturę, może wtedy nie byłoby tak bardzo wstyd z tego powodu?

Obawiam się, że nawet wtedy wstyd by pozostał... Pewnie dlatego mówienie o tym głośno i tak nie ma sensu.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Kraina wiecznej frustracji

Absolutnie pewny siebie, wesoły, drażliwy, walczący o wszystko, wiecznie jęczący Janek oraz spokojna, opanowana i zawsze zadowolona Hanka – moje piękne i mądre dzieci są przekonane, że jestem ich własnością. I czyż nie mają racji? Mają, pewnie, że mają. Jestem ich własnością. Póki są małe jestem do pełnej, całkowitej dyspozycji. Zawsze, ale to zawsze to ich potrzeby zaspakajam w pierwszej kolejności. Ich prawo, mój obowiązek. 

I nie twierdzę tu, że nie mam jak poczytać, pobiegać, poleżeć, o nie, o ile mojego mężczyzny nie ma w pobliżu nie mam jak zjeść, załatwić się, umyć. Chyba nie jesteś w stanie wyobrazić sobie tego, Kochana, w czasach „przed dziećmi”. Ja nie miałam pojęcia. Nagle stajesz się osobą nieodwracalnie ubezwłasnowolnioną, wracasz z maleństwem ze szpitala i biegasz, biegasz, biegasz i czekasz, kiedy to się trochę uspokoi, a tu niespodzianka! Przybiera inne formy, ale trwa nadal, trwa cały czas. Więc wracasz ze szpitala z drugim maleństwem, również dlatego, żeby pierwsze maleństwo zajęło się kiedyś choć przez chwilę zabawą z tym drugim, żeby zapewnić mu inne towarzystwo prócz siebie i „ukochanego-mężczyzny-dla-którego-nie-masz-już-czasu-a-on-nie-ma-czasu-dla-Ciebie” i ... wpadasz w jeszcze większe szaleństwo. Maleństwa nie zajmują się sobą, maleństwa potrzebują Cię teraz, zaraz, natychmiast, w stereo i nie zajmujesz się dwójką razem, tylko każdym z osobna, bo każde uważa, że jesteś jego, ale TYLKO jego własnością i biegasz, biegasz, biegasz już nie na sto, ale na dwieście procent.

Więc rodzi się bunt. Bluzgasz w myślach i myślisz „nie mogę, nie dam rady, już nie chcę”. Nagle wściekasz się w swojej głowie na dwa niewinne maleństwa i starasz się z całej swojej siły (a zostało jej niewiele, bo jesteś wyczerpana), żeby cała ta złość została t y l k o w głowie. To priorytet, który kosztuje dużo. 

Wściekasz się więc do wewnątrz na dzieci, ale to bez sensu, wiesz o tym i jednocześnie jest Ci wstyd, bo kochasz je ponad życie. 

Jesteś na prostej drodze do krainy wiecznej frustracji.

piątek, 16 grudnia 2011

Czego się dowiedziałam, mając dzieci?

O tym na początku, żeby mieć to z głowy. To chyba najtrudniejsze. Nic o czym napiszę później nie jest dla mnie tak bolesne. 

Kiedy urodziłam J, uświadomiłam sobie, że umrę. Wydawałoby się, że wiedziałam już wcześniej, ale okazało się, że nie, nie wiedziałam. Ta świadomość uderzyła mnie jak obuchem w głowę w całej swojej rozpaczliwej, egzystencjalnej prawdzie. Skoro naprawdę się rodzimy – co zostało mi udowodnione, czego byłam świadomie świadkiem – to i naprawdę umieramy. Trzymając małą istotkę nagle pomyślałam: „kiedyś Cię zostawię Kochanie” i myśląc to czułam, że wpadam w czarną dziurę, pogrążam się w rozpaczy, że nie, to niemożliwe, to nie może się stać. Przede wszystkim jednak uświadomiłam sobie, że ja, ja, J A kiedyś zniknę, że jestem na chwilę, że to wszystko się skończy. Nigdy wcześniej nie czułam tego NAPRAWDĘ. Nigdy, ani razu.

Odkąd urodziłam dziecko, żyję z brutalną, beznadziejną świadomością, że umrę. 

To był wstrząs, ale potem zaczęło się oswajanie. Oswajanie jest dobre, jest niezbędne i dla mnie nie zaczęłoby się pewnie bez moich dzieci. 

Dotknęłam istoty życia, poczułam ten ból, a teraz czas uporać się z prawdą.  

czwartek, 15 grudnia 2011

Ciemna strona mocy

Skoro tak się zastrzegam, żebyś w razie co nie czytała, to jak się pewnie domyślasz, nie będzie tu mowy li tylko o fali szczęścia, radości, miłości, pluszowych misiach… Skoro jest jakieś ale, to pewnie jest jakieś ryzyko. I rzeczywiście. O szczęściu będzie też, to przecież oczywiste jak dwa razy dwa, ale to o ciemną stronę mocy chodzi mi szczególnie. To na nią nie byłam przygotowana. Oczywiście o  m o j ą  ciemną stronę, przecież każdy może doświadczać inaczej. 

A jednak pamiętam, kiedy powiedziałam naszej Mamie, że jestem w ciąży, w tej pierwszej, krótkiej chwili, przez mgnienie oka, była zmartwiona. Nie ucieszyła się. Ucieszyła się później, ale najpierw przez chwilę martwiła się o mnie. Byłam zaskoczona, byłam lekko urażona nawet, nie rozumiałam tego kompletnie. Teraz wiem, że właśnie to była chwila najprawdziwszej prawdy, tej o której się milczy.

Dlatego zastanawiam się, czy nie pokazać Ci tych zapisków jak będzie po wszystkim. To chyba nie są tematy do przeżywania w ciąży. Tak jak ja nie rozumiałam Mamy, tak Ty możesz nie zrozumieć teraz mnie. Zresztą – do chwili przyjścia pierwszego dzieciaka na świat po prostu nic się dla Ciebie nie zmienia. Przeżywasz to co się dzieje z Twoim ciałem, w Twojej głowie, wyobrażasz sobie, czekasz, robisz plany, przygotowujesz się. A potem BUM. I zmienia się wszystko, wszystko jest inaczej. I wtedy możesz mieć potrzebę skonfrontowania tego co czujesz z doświadczeniami innych. Ja miałam. 

Ale inne kobiety nie są z Tobą na sto procent szczere, a Ty nie jesteś do końca szczera z nimi. Tak, zmowa milczenia istnieje, przeżyłam to. 

Dlatego obiecuję Ci szczerość, może czasem nawet do bólu? Czy jest na to miejsce przez te dziewięć miesięcy? Hmm, myślę, że dobry moment to ten, kiedy sama możesz już coś przeczuwać… Kiedy już jesteś w środku, stajesz się MATKĄ i zaczynasz, prędzej lub później walkę o to, aby pozostać SOBĄ.

środa, 14 grudnia 2011

Herstory dla H.

To jest blog dla mojej Siostry, która jest w ciąży. A może będzie blogiem dla moich dzieci kiedyś w przyszłości? One nie mają o tym pojęcia, ale ja już wiem – trzeba się starać zatrzymać chwilę. Zamrozić uczucia, stan umysłu, przeżywanie, spisać własną historię lub choćby ulec złudzeniu utrwalenia czegoś na zawsze. Dla nich i dla „mnie-kiedyś-w przyszłości”.

Nie wiem, czy się uda, więc na razie mam cel pierwszy. W perspektywie krótko-długi dystans 7 miesięcy. Czasu w sam raz, żeby powiedzieć Ci Kochana wszystko to, co chciałabym, żeby kiedyś ktoś powiedział mi.
A może się mylę, może to tylko ja, może trzeba do wszystkiego dojść samemu? Jeśli tak, nie czytaj. Wówczas to po prostu zapis tego, co jedna kobieta chce powiedzieć drugiej i to takiej, która jest dla niej bardzo ważna. Wiem, wszystkie jesteśmy siostrami, ale Ty jesteś moją Siostrą najbardziej. Egoistyczna potrzeba pisania każe mi pisać i tak, ale pisząc dla Ciebie zyskuję cień szansy, że może to się do czegoś przyda, może będzie miało jakieś znaczenie.

Piszę dla Ciebie ze szczerej potrzeby serca, ale martwię się, czy to nie aroganckie narzucać swoje opinie, uogólniać swoje doświadczenia? Czy kobiety, które już to przeżyły powinny dzielić się wiedzą z tymi które przeżyć dopiero mają? 

Nie wiem, naprawdę nie wiem, lecz wciąż pamiętam swoje zagubienie wśród tych wszystkich nowych emocji i to przecież w chwili, kiedy myślałam, że wszystko już wiem o sobie i swoim świecie, kiedy wydawało mi się, że w życiu coś po prostu się dzieje, a Ty w to wchodzisz i wszystko jest mniej lub bardziej jak zwykle. I wiem, że taka wiedza by mi wtedy pomogła. Chodzi mi o rzecz o emocjach, o uczuciach, które może Cię zaskoczą, może zwalą Cię z nóg na czas jakiś, dopóki powoli i z mozołem nie pozbierasz się, nie ogarniesz nowej rzeczywistości, nie zbudujesz na nowo poczucia siebie, poczucia świata. 

I tak musisz przez to przejść sama i to będzie Twoje doświadczenie. Więc jeśli nie chcesz, żeby coś wpływało na Twoje wyobrażenia, oczekiwania, nadzieje – po prostu tego nie czytaj, Kochana. 

To jest próba opisania uczuć kobiety, która zostaje matką. 

To jest moja historia tego, czym okazało się dla mnie macierzyństwo.