czwartek, 24 maja 2012

Urodziny


Jakoś tak się dzieje, że nagle urodziny własnego dziecka stają się ważniejsze od urodzin własnych. Własne urodziny przestają zupełnie być fajne, no może trochę dają się nadal lubić ze względu na stertę książek, które dostaję w prezencie, ale straciły swą doniosłość ewidentnie. Poczucie autentycznego, osobistego święta przeniosło się na dzień urodzin dzieci. Dziwne. Ciekawe, czy inne mamy też tak mają…

A moja córeczka skończyła 5 maja roczek!

czwartek, 26 kwietnia 2012

Frustracja.

Sfrustrowana koleżanka F ma dość (tu tu tu). Ma dość własnego i innych matkoblogowania. Ma dość matkotematów, ma dość matki i w ogóle i w szczególe. Moim skromnym zdaniem, osiąga tym samym szczyt szczytów matczynej frustracji. Bo czy emocjonalny wymiot na samą myśl o biadoleniu na temat ciężkiego życia w okowach macierzyństwa oznacza, że nagle jest lepiej, czy że jest już tak źle, że nawet w biadoleniu nie ma pocieszenia?
Tak się zastanawiam nad tym na własny użytek, bo skoro sama wyplułam z siebie te zapiski pod koniec urlopu macierzyńskiego w celach ewidentnie terapeutycznych oraz żeby szerzyć (przynajmniej wśród rodziny, tj. własnej siostry) wiedzę na temat tychże bolesnych okowów, to chyba w poczuciu, iż ma to jakiś prywatny i ogólny sens. Wydaje mi się, że nie będę miała ochoty robić tego dalej, albo wtedy kiedy uwolnię umysł od kwestii własnego macierzyństwa (czyli nigdy?), albo wtedy, gdy zacznę osiągać cel odwrotny do celu terapeutycznego (czyli będzie już naprawdę tak źle, że własne biadolenie będzie przyprawiać mnie o gorszy rozstrój…). 
Obie opcje wydają się jakoś nie do końca prawdopodobne, może więc frustracja osiąga szczyt szczytów szczytów i … mija? Następuje oswojenie, przyzwyczajenie, pogodzenie, mija szok, mija to poczucie czarnej dupy macierzyństwa, o której koleżanka F tak długo i namiętnie, tak zręcznie nam pisze? Czy frustracja Frustratce minęła, czy frustracja ją pokonała? 

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Grypa

Mamy na głowie dwie grypy, dwa maluchy i dwie grypy maluchów. Może kiedyś chorowanie było nawet przyjemne, jak ktoś przynosił herbatę z cytryną i wreszcie można było bezkarnie zostać cały dzień w łóżku, ale teraz chorowanie jest koszmarem. No bo przecież jest tak: gorączka, dreszcze, osłabienie, zawroty i potworny ból głowy, ból mięśni, kości, stawów, mdłości i jeszcze ból całej reszty, marzenie, żeby zwinąć się gdzieś pod łóżkiem w kłębek i nie ruszać się, nie otwierać oczu, nie oddychać, i co? I nic. Zasuwasz jak zwykle.
Pewnie chorować na zmianę byłoby łatwiej, ale u nas akurat zmiany wyszły tak, że najpierw my we dwójkę, a po kilku dniach dwójka dzieci. Na całe szczęście maluchom pod opieką zombie nic się nie stało, poza oczywiście faktem, iż zaraziły się biedactwa najgorszym świństwem, jakie kiedykolwiek się do nas przypięło… No i teraz męczymy się tym, że męczą się one i to chyba jeszcze gorsze, niż własna chorobowa udręka.

czwartek, 29 marca 2012

Smutna prawda.

Smutna prawda z dziedziny prozy życia jest taka – żeby ugotować po pracy sensowny obiad (nie żaden eko-eko-delikates, przynajmniej jednak bez tłuszczy trans), dzieciaki najlepiej posadzić przed telewizorem i to w dodatku z czymś do ciumkania. Mini-mini plus chipsy jabłkowe, krecik plus flipsy, shrek plus suche wafle, coś w tym stylu. Następuje godzina względnego spokoju, w czasie której można przewalać surowe mięso, babrać się w marynatach, obierać w rękawiczkach buraki lub mieszać ten, czy inny bulgot co 3 minuty. Nie umiem robić tego wszystkiego z Hanką i jej ledwo nabytą umiejętnością utrzymywania pozycji pionowej, wiszącą na mojej kiecce i balansującą raz w jedną, raz w drugą stronę i Jankiem szturchającym ją w tym samym czasie przyniesionym z podwórka kijem-karabinem. Przy dźwiękach rozkosznych wrzasków wydobywających się z ich małych gardełek.

I jak to pogodzić z jak najszczerszą chęcią zapewnienia im harmonijnego, niczym niezakłóconego, zdrowego rozwoju? Bez wpływu ograniczających ich potencjał czynników, bez łamania raz postawionych granic, w poszanowaniu rozsądnych zasad? Nijak.

Jak zwykle wyobrażenie tego co słuszne i właściwe, a codzienna życiowa praktyka nieco się rozmijają. Smutne, smutne.

(Jest jeszcze jedno ewentualne wytłumaczenie, ale pozwolę sobie nie pójść tą drogą: zła organizacja => ZŁA MATKA! ZŁA MATKA!)

piątek, 23 marca 2012

Słodkich snów! (Że co?!)

Przesadziłam ostatnio. Wcale nie śpią. Może i rosną, może i się śmieją, ale NIE ŚPIĄ. Na usta ciśnie mi się dramatyczne pytanie: „Dlaczego??? Dlaczego nie śpią???” O co chodzi z dzieciakami i snem? Znam wszelkie teoretyczne wyjaśnienia tej kwestii, niektóre dzieci tak mają i koniec, ale po ludzku i naiwnie się pytam: „dlaczego, dlaczego, do jasnej cholery?” 

Kiedyś w przyszłości może nawet niespecjalnie będziemy pamiętać te lata nocnych męczarni, ale w tym momencie to urasta do problemu nr 1. Jak funkcjonować, działać, myśleć, być twórczym, lub być cierpliwym i łagodnym jak baranek względem buntu trzylatka na przykład, skoro się spało w nocy trzy razy po godzinie? I tak przez pół roku? Czasem tylko udaje się odpocząć za wszystkie czasy, zupełnie niespodziewanie i wyjątkowo śpiąc nagle 4 godziny b e z  p r z e r w y, gdy łaskawie mali mordercy akurat tak zechcą… No, można zwariować. Więc już nie pamiętam, jak to jest: kładę się wieczorem do łóżka, hop – zasypiam, i uwaga, uwaga, hop – budzę się n a s t ę p n e g o dnia rano! Czy kiedyś jeszcze zaznam tego szczęścia? 

Dzieci wywracają człowiekowi świat do góry nogami. Najprostsze pod słońcem rzeczy stają się trudne i nieosiągalne, w tym samym czasie najtrudniejsze, bolesne życiowe sprawy łatwiej dzięki nim znieść…

czwartek, 22 marca 2012

Just life.

Zupełnie się ostatnio zatopiłam w codzienności. Nie ma nic oprócz przynieś, podaj, pozamiataj, ubierz, rozbierz, nakarm, przetrwaj, byle do wieczora i wreszcie, ach wreszcie spać. Żadnych głębszych przemyśleń, refleksji, rozterek. Just life.

Ale może to i dobrze? Niby czegoś człowiekowi brakuje w tej monotonii i rutynie, lecz z drugiej strony świadczy ona o tym, że nic się szczególnego nie dzieje. Brak wiadomości to dobra wiadomość – zaczynam to rozumieć. Dzieci sobie są, rosną, jedzą, śpią, bawią się i śmieją, my sobie jesteśmy.

Po prostu życie.

środa, 7 marca 2012

I nie ma odwrotu...

Wiem, jak to zabrzmi, ale w posiadaniu dzieci czasami przeraża mnie myśl, że „to już na zawsze”. Na zawsze odpowiedzialność, opieka, ciągły lęk o ich zdrowie i bezpieczeństwo. Na zawsze wielki wysiłek zapewnienia im wszelkich warunków niezbędnych do jak najlepszego życia. Po trzech latach jestem tym trochę zmęczona i przerażona, więc co będzie dalej? Oczywiście oglądanie jak się rozwijają to morze radości, a ciekawość jakimi będą ludźmi daje świetną perspektywę na przyszłość, ale jednak… Czy to się właśnie nazywa dorosłość?