czwartek, 26 kwietnia 2012

Frustracja.

Sfrustrowana koleżanka F ma dość (tu tu tu). Ma dość własnego i innych matkoblogowania. Ma dość matkotematów, ma dość matki i w ogóle i w szczególe. Moim skromnym zdaniem, osiąga tym samym szczyt szczytów matczynej frustracji. Bo czy emocjonalny wymiot na samą myśl o biadoleniu na temat ciężkiego życia w okowach macierzyństwa oznacza, że nagle jest lepiej, czy że jest już tak źle, że nawet w biadoleniu nie ma pocieszenia?
Tak się zastanawiam nad tym na własny użytek, bo skoro sama wyplułam z siebie te zapiski pod koniec urlopu macierzyńskiego w celach ewidentnie terapeutycznych oraz żeby szerzyć (przynajmniej wśród rodziny, tj. własnej siostry) wiedzę na temat tychże bolesnych okowów, to chyba w poczuciu, iż ma to jakiś prywatny i ogólny sens. Wydaje mi się, że nie będę miała ochoty robić tego dalej, albo wtedy kiedy uwolnię umysł od kwestii własnego macierzyństwa (czyli nigdy?), albo wtedy, gdy zacznę osiągać cel odwrotny do celu terapeutycznego (czyli będzie już naprawdę tak źle, że własne biadolenie będzie przyprawiać mnie o gorszy rozstrój…). 
Obie opcje wydają się jakoś nie do końca prawdopodobne, może więc frustracja osiąga szczyt szczytów szczytów i … mija? Następuje oswojenie, przyzwyczajenie, pogodzenie, mija szok, mija to poczucie czarnej dupy macierzyństwa, o której koleżanka F tak długo i namiętnie, tak zręcznie nam pisze? Czy frustracja Frustratce minęła, czy frustracja ją pokonała? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz