Tak się zastanawiam nad tym na własny użytek, bo skoro sama wyplułam z siebie
te zapiski pod koniec urlopu macierzyńskiego w celach ewidentnie
terapeutycznych oraz żeby szerzyć (przynajmniej wśród rodziny, tj. własnej
siostry) wiedzę na temat tychże bolesnych okowów, to chyba w poczuciu, iż ma to
jakiś prywatny i ogólny sens. Wydaje mi się, że nie będę miała ochoty robić tego dalej, albo wtedy kiedy uwolnię umysł od kwestii własnego macierzyństwa
(czyli nigdy?), albo wtedy, gdy zacznę osiągać cel odwrotny do celu
terapeutycznego (czyli będzie już naprawdę tak źle, że własne biadolenie będzie
przyprawiać mnie o gorszy rozstrój…).
Obie opcje wydają się jakoś nie do końca
prawdopodobne, może więc frustracja osiąga szczyt szczytów szczytów i … mija?
Następuje oswojenie, przyzwyczajenie, pogodzenie, mija szok, mija to poczucie
czarnej dupy macierzyństwa, o której koleżanka F tak długo i namiętnie, tak
zręcznie nam pisze? Czy frustracja Frustratce minęła, czy frustracja ją pokonała?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz