czwartek, 22 grudnia 2011

Najpiękniejsze chwile

Czytasz poradniki dla kobiet w ciąży i wszędzie tylko ten poród i poród. A dla mnie było jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło.

Trzęsienie ziemi, owszem, bo jest to silne przeżycie. Dla uczestników o silnych nerwach. Uzmysławia jak bardzo w dzisiejszych czasach oddaliliśmy się od natury, od pierwotnych instynktów i czystej fizjologii. Dla dziewczyny wychowanej we współczesnej cywilizacji zachodu, w mieście, o raczej teoretycznym podejściu do różnych życiowych spraw, to może być szok. Są krzyk, krew, pot i łzy. To coś zupełnie nowego. 

Nic nie zaskakuje jednak bardziej, niż siła, jaką odkrywa się w sobie i w stworzonym przez naturę procesie. Jest ciężko, ale po prostu dajesz sobie z tym radę. Jesteś w samym środku zdarzeń, ale trochę jesteś też świadkiem, świadkiem czegoś, co po prostu się dzieje.

Za pierwszym razem, nastawiona lekturą na najgorsze, po kilku godzinach intensywnych przeżyć i ciężkiej harówki poczułam ulgę, dumę i dziką radość, że mam to z głowy, że dałam radę i że najtrudniejsze mamy już za sobą. A tymczasem myliłam się bardzo, ponieważ to tygodniowy pobyt w szpitalu po porodzie okazał się najcięższym doświadczeniem, jakie przeżyłam w życiu.

Oczywiście można w dużej mierze przypisać winę za ten stan mojemu „syndromowi białego fartucha”, kompletnej, wrodzonej bezradności wobec służby zdrowia, ogromnej potrzebie intymności, a także po prostu temu, że było to moje pierwsze zetknięcie ze szpitalem w życiu. Z mojego punktu widzenia – jeśli kiedyś musiałam okazać się silna i twarda, to właśnie wtedy. Począwszy od chwili, kiedy pouczona przez oddziałową, że w nocy wzywamy pomoc w sprawach najpoważniejszych, w dwie godziny po całodniowym porodzie musiałam zwlec się z łóżka i zalewając się krwią, szukając po omacku światła, swojej torby, rzeczy dla maleństwa, po raz pierwszy w życiu przewinąć i przystawić do piersi równie wyczerpanego noworodka, kiedy z bólu nie mogłam chodzić, nie mogłam siedzieć, a położenie się razem z dzieckiem wymagało największego z możliwych wysiłku. I w chwili, kiedy następnego dnia rano położna darła się na mnie: „jak trzymasz TO dziecko!”, a ja zupełnie nie potrafiłam, znów po raz pierwszy w życiu, odpowiednio złapać golutkiego maluszka, żeby zanieść go pani położnej na wagę. I kiedy dotarło do mnie jak straszne warunki panują wokół mnie, jak brudno, duszno, śmierdząco i wstrętnie jest na oddziale, na którym przyjdzie mi spędzić ponoć najpiękniejsze chwile mojego nowego życia. Brak jakiejkolwiek pomocy, brak życzliwej osoby, brak bliskich. Brak snu i śmiertelne zmęczenie. Ból i krew. A przede wszystkim pełna koncentracja na małym chłopczyku, który, teraz to wiem, był zupełnie zdrowy i dzielny, ale wówczas jego stan budził nowy, nieznany wcześniej, paraliżujący, ciągły niepokój. Czy musieli mu koniecznie podać antybiotyk? Czy trzeba codziennie pobierać krew? Czy powinni zmienić mu wenflon, czy właśnie zostawić? Czy ja go dobrze karmię? Czy on w ogóle coś je? Czemu płacze nocami? Czy ma już kolki? Czemu tak płacze? I wreszcie – czy wyjdziemy ze szpitala? Czy wyrwiemy się w końcu z tego wrogiego otoczenia? 

I każdego dnia okazywało się, że jeszcze nie dziś, bo najpierw wyniki badań zginęły, potem znalazły się i nie były dobre, bo żółtaczka nie przechodziła, mimo że maleństwo dzień i noc leżało pod lampą. Kiedy nie śpiąc siódmą dobę, siedząc na małym krzesełku obok lampy, pilnując aby cholerne okularki ochronne nie zsunęły się z oczu, dzień po dniu dowiadywałam się, że to jeszcze nie teraz, fala rozpaczy była tak wielka, że czas się zatrzymywał i była już tylko czarna otchłań beznadziei.

Czy obiektywnie było tak źle? Okropne, obrzydliwe warunki w szpitalu, znieczulica i brak życzliwości personelu, moja słabość i ból po porodzie, tygodniowy brak snu, koszmarne współtowarzyszki na sali – to wszystko fakty, ale pewnie można zachować spokój i równowagę nawet w takich okolicznościach. Udało mi się to za drugim razem.

Za pierwszym razem jednak siła przeżyć była tak wielka, nerwy tak napięte, a emocje tak skrajne. To wydawać się może nieprawdopodobne, ale dokładnie tak się czułam. Nie wiem, czy to kwestia szalejących hormonów, czy psychicznej reakcji na to co się stało, braku możliwości odreagowania po wielkim wysiłku porodu. Wiem tylko, że ten jeden tydzień po urodzeniu pierwszego dziecka w szpitalu zapamiętam na zawsze jako prawdziwy koszmar. Po powrocie do domu musiałam to przepłakać. I musiałam płakać długo i mocno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz